Drugi dzień tegorocznego Open’era miał swoich faworytów, ale to właśnie koncert Nine Inch Nails wyrósł na wydarzenie, które zepchnęło resztę programu w cień. Nie było tu miejsca na półśrodki: zamiast oczekiwanej nostalgii, z głośników popłynęła dźwiękowa nawałnica, która porwała tłum bez litości. Trent Reznor i jego zespół nie tyle zagrali koncert, co przeprowadzili rytuał – wyzuty z ozdobników, brutalnie precyzyjny, hipnotyczny.

Bezkompromisowość w każdych warunkach
Silny wiatr, chłód, zagrożenie burzą – wszystko to mogło popsuć ten występ. A jednak pogoda zadziałała jak nieplanowana scenografia: rozedrgane światła, kłęby dymu, łopoczące płachty tkanin stworzyły aurę apokaliptycznej liturgii. Gdy Reznor wykrzykiwał „You let me violate you / You let me desecrate you” w „Closer”, można było odnieść wrażenie, że mówi do świata jako takiego – i świat pokornie się poddaje.
Setlista jak deklaracja
Repertuar nie był nostalgicznym przeglądem największych hitów, choć nie zabrakło klasyków. „March of the Pigs”, „Wish”, „Hurt” – każde z tych wykonań miało siłę wybuchu, nie tylko dlatego, że są to utwory doskonale znane, ale dlatego, że nadal brzmią aktualnie, brutalnie, prawdziwie. Reznor nie mówił dużo, ale mówił wystarczająco: o wdzięczności, o Polsce, o obecności – tej realnej i tej dźwiękowej.
Trójmiasto na industrialnej mapie świata
To był koncert, o którym jeszcze długo będzie się mówić. Nie tylko dlatego, że Nine Inch Nails wrócili po niemal dekadzie, ale dlatego, że udało im się zatrzymać czas – a raczej wprawić go w drgania. Takie, które rezonują długo po tym, gdy zgasną światła i ostatnie dźwięki rozpłyną się w powietrzu.
Wiatr, który nie uciszył dźwięku. Zespół, który nie potrzebuje słów, by opowiedzieć o końcu świata. I publika, która doskonale zrozumiała ten język.

źródło zdjęć: https://x.com/opener_festival/status/1941212517486952639/
E.W.

