Gdy liberalizm traci kontakt z rzeczywistością, zaczyna dryfować w kierunku absurdu. Doskonałym tego przykładem jest nowy rządowy projekt komunikacyjny sygnowany hasłem #Deregulacja, pod którym promowane są… kolejne obowiązki. Jeśli Orwellowska nowomowa wydawała się dotąd literacką przesadą, wystarczy rzucić okiem na oficjalny profil Kancelarii Premiera na portalu X.
„🔐 #Deregulacja: OC bez oszustw. Wprowadziliśmy obowiązek weryfikacji zastrzeżonego numeru PESEL przez zakłady ubezpieczeniowe przy zawieraniu umów OC. (…) Mniej ryzyka – więcej bezpieczeństwa” – głosi komunikat.
Brzmi jak rozsądne uszczelnienie systemu? Może i tak, ale gdzie tu deregulacja?
Nowe regulacje w przebraniu wolności
U podstaw idei deregulacji leży redukcja barier prawnych i administracyjnych, które utrudniają prowadzenie działalności gospodarczej lub swobodne funkcjonowanie obywateli w życiu codziennym. Tymczasem rządzący – w kontrze do tej definicji – pod szyldem deregulacji wprowadzają nowe obowiązki prawne, których skutkiem będzie wzrost biurokratyzacji, a nie jej ograniczenie. Przymus sprawdzania PESEL-u przez ubezpieczycieli nie jest żadnym „uwolnieniem rynku”. To regulacja. I to całkiem klasyczna.
Kolejny przykład? Przedłużenie godzin pracy urzędów. Zgodnie z projektem, urzędy będą miały obowiązek pracować przynajmniej raz w tygodniu od 8:00 do 18:00 – i również ta zmiana występuje w rządowej komunikacji pod hasłem deregulacji.
Dla jasności: nie chodzi o to, że te zmiany są złe. Zwiększenie dostępności usług publicznych czy ochrona obywateli przed wyłudzeniem danych osobowych to sensowne postulaty. Problem leży gdzie indziej – w próbie przepychania regulacyjnych decyzji jako aktu liberalizacji.
W pułapce PR-u
Dlaczego rząd sięga po termin „deregulacja”? Czy to próba przypodobania się centrowemu elektoratowi, który ceni hasła wolnościowe i antybiurokratyczne? A może desperacka próba pokazania sprawczości i wywołanie iluzji wywiązywania się z wyborczych obietnic – nawet jeśli za cenę zamiany znaczeń?
Widać tu echo znanego mechanizmu: język przestaje opisywać rzeczywistość, a zaczyna ją maskować.
W tym kontekście „deregulacja” staje się słowem-ornamentem, przypinką do garnituru, która nie wiąże się z żadną realną zmianą na rzecz swobody obywatelskiej czy ograniczenia formalizmów. W efekcie termin, który mógłby być nośnikiem konstruktywnej krytyki nadmiaru przepisów, traci swoją moc. Zamiast tego staje się memem – pustą etykietą, którą można przykleić do wszystkiego. Także do nowych obowiązków nakładanych przez państwo.
Internauci konsekwentnie wyśmiewają tę taktykę. Przykład:
Anna Miller

