Wyrok paryskiego sądu wobec Marine Le Pen wywołał polityczne trzęsienie ziemi. Symboliczne i prawne wyeliminowanie jednej z najważniejszych postaci europejskiej skrajnej prawicy już teraz budzi więcej pytań niż odpowiedzi. W tle – wybory prezydenckie 2027 roku i debata o kondycji demokracji.
Cztery lata, dwa w zawieszeniu. I polityczny zakaz
Francuski wymiar sprawiedliwości nie miał litości dla Marine Le Pen. Liderka Zgromadzenia Narodowego została skazana na cztery lata więzienia – dwa z nich warunkowo – za defraudację środków publicznych. To jednak nie kara więzienia poruszyła opinię publiczną najbardziej. Najistotniejsze dla przyszłości politycznej Le Pen okazało się pięcioletnie pozbawienie prawa ubiegania się o funkcje publiczne. Oznacza to jedno: koniec marzeń o prezydenturze w 2027 roku.
Le Pen już zapowiedziała apelację. W jej narracji – to nie sąd, lecz polityka jest siłą napędową całej sprawy. „Nie pozwolę się wyeliminować” – ogłosiła, sugerując, że za wyrokiem kryje się próba zdyskredytowania jej na scenie wyborczej. Zgromadzenie Narodowe natychmiast ogłosiło mobilizację swoich zwolenników.
Trump, Musk i Meloni: echo w międzynarodowym zwierciadle
Sprawa Marine Le Pen szybko przekroczyła granice Francji. Donald Trump – wciąż głośny i nieprzewidywalny – nazwał wyrok „bardzo dużą sprawą”, porównując sytuację Le Pen do własnych zmagań z wymiarem sprawiedliwości w Stanach Zjednoczonych. „To mi coś przypomina” – dodał znacząco, uruchamiając symetrię między skazaniem liderki francuskiej prawicy a swoimi problemami z sądami.
Departament Stanu USA, choć ostrożniejszy, również wyraził zaniepokojenie. Rzeczniczka Tammy Bruce nawiązała do przemówienia wiceprezydenta Vance’a w Monachium, wskazując na niebezpieczeństwo „eliminowania ludzi z życia politycznego” w imię porządku prawnego.
Z kolei Elon Musk nie owijał w bawełnę. Na swoim profilu opublikował komentarz przewidujący, że „ta decyzja obróci się przeciwko jej inicjatorom”, przywołując podobny scenariusz do tego, jaki według niego wydarzył się w przypadku Trumpa.
Giorgia Meloni – premier Włoch i jedna z najbliższych politycznych sojuszniczek Le Pen – zaznaczyła, że wyrok budzi wątpliwości natury systemowej: „Nikt, kto ma w sercu demokrację, nie może się cieszyć, gdy przeciwnika usuwa się w ten sposób z pola gry”.
Proces czy precedens?
Pod powłoką prawnych uzasadnień – zarzut dotyczył nadużyć w korzystaniu z funduszy europejskich – wyłania się szerszy kontekst. Skazanie jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci francuskiej (i europejskiej) prawicy staje się aktem nie tylko sądowym, lecz politycznym. Nawet jeśli nie było to intencją wymiaru sprawiedliwości.
Opozycja twierdzi: nikt nie stoi ponad prawem. Zwolennicy Le Pen kontrują: to próba wyciszenia głosu sprzeciwu. Tę polaryzację doskonale ilustruje reakcja jej partii – nawołującej do „pokojowej mobilizacji” – i zarazem rozbrzmiewające echa z zagranicy, które rozciągają to wydarzenie na mapę globalnej debaty o granicach demokracji.
Co dalej z Le Pen – i z polityką?
Choć skazana, Le Pen wciąż jest polityczną siłą. Jej potencjalna nieobecność w wyborach prezydenckich może rozbić dotychczasową dynamikę francuskiego życia politycznego, w którym Zgromadzenie Narodowe ugruntowało swoją pozycję jako realna alternatywa wobec centrystów Emmanuela Macrona.
W tle tego wszystkiego pulsuje pytanie o to, czy demokracje liberalne są w stanie udźwignąć własne mechanizmy. Czy prawo – nawet działające bezstronnie – może niechcący pełnić funkcję cenzora politycznej różnorodności? A jeśli tak, to kto powinien się bać bardziej – skazani czy skazujący?
źródło zdjęcia: https://x.com/PopCrave/status/1906636541306232909/photo/1
Anna Miller