To było do przewidzenia i nikogo nie dziwi, że propozycje wychodzą z szeregów PSL, które wyspecjalizowało się w „obsiadywaniu” samorządów. Kiedy tylko politykom tej partii zaczyna brakować wygodnych etatów, samorząd terytorialny staje się dla nich magiczną szafą z zapasowymi garniturami. Projekt PSL ws.”wielostartu” to nic innego jak kolejna próba przekształcenia lokalnej demokracji w partyjny bankomat lojalności.
Partia Ludowa nie kryje się z intencjami: zmiana w Kodeksie wyborczym pozwoliłaby startować na kilka stanowisk jednocześnie: wójta, radnego powiatu, członka sejmiku… A wszystko to pod szyldem „większej reprezentacji”. W rzeczywistości chodzi o coś znacznie bardziej przyziemnego: utrzymanie władzy w gminach, gdzie obecne limity kadencji wypchnęłyby ich działaczy na margines. Gra idzie więc o wpływy, nie o obywatela i demokarcję lokalną.
Władza dla swoich, etaty dla lojalnych
Wielostart, to już przerabiany scenariusz. Popularni włodarze, znani i lubiani, robią za lokomotywy wyborcze na listach wyborczych, pełnych partyjnych miernot. Kandydat zdobywa głosy, nie planując realnie objąć mandatu radnego, a jego miejsce zajmuje wtedy kolejny z listy: zwykle lojalny, choć szerzej nieznany. Mechanizm jest prosty i polega na wkręceniu do samorządowego „biznesu” mniej znanego kolegi z partii.
Ten projekt to nie pytanie o pluralizm. To test, czy samorząd pozostanie niezależny, czy stanie się doklejką do partyjnych strategii
Samorządowcy są podzieleni w tej sprawie. Joanna Wons-Kleta, wójt Pawonkowa, nazywa to wprost: patologia. A Radosław Dobrowolski, burmistrz Supraśla, dorzuca swoje: „Samorząd to nie przechowalnia etatów partyjnych!”. I trudno się z nimi nie zgodzić. Bo jeśli reguły zmienia się w zależności od kadrowych potrzeb, to znaczy, że mamy do czynienia nie z reformą, a z manipulacją. Tyle tylko, że w momencie, gdy zaczyna się polityka – kończy się logika.
Między konstytucją a partyjną praktyką
Zwolennicy projektu przywołują konstytucyjne prawo do kandydowania. Tylko że demokracja to nie tylko katalog praw, ale też odpowiedzialność i przejrzystość. Gdy władza używa ustawy jak plasteliny, by uratować swoje kadry, zaufanie obywateli trafia na dno. Szczególnie dlatego, że w 2018 roku w ramach konsensusu dokonano istotnych zmian: kadencje zostały wydłużone do 5 lat, ale w zamian za to, ograniczono możliwą ilość kadencji do dwóch.
Na tym jednak nie koniec. Teraz próbuje się zaimplementować przepisy, które pozwolą politykom kandydować w kilka miejsc jednocześnie np. na wójta i do sejmiku, albo na prezydenta miasta oraz do powiatu. Wybrany włodarz i tak nie będzie mógł objąć funkcji, ale jego miejsce na partyjnej liście zajmie kolega. I o to w tym wszystkim chodzi!
Ten projekt to nie pytanie o pluralizm. To test, czy samorząd pozostanie niezależny, czy stanie się doklejką do partyjnych strategii. I warto go zdać z wynikiem pozytywnym: dla obywatela, nie dla układów.
Robert Bagiński

