Od dawna mówiło się, że Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe będą dążyć do zmiany przepisów o kadencyjności w samorządach. Powodów jest kilka, ale najważniejszy jest taki, że to właśnie te ugrupowania mają w swoich szeregach najwięcej prezydentów miast i burmistrzów, którzy po obecnej kadencji musieliby pożegnać się ze stanowiskami. Z jednej strony, to dobrze, bo wielu z nich mogłoby przejść do polityki ogólnokrajowej i kandydować, nawet przed końcem kadencji w 2029 roku, do Sejmu lub Senatu. Z drugiej strony, każdy taki włodarz jest zwykle bardziej rozpoznawalny i ceniony niż niejeden parlamentarzysta.
Nie wszyscy koalicjanci są jednak w tej sprawie jednomyślni. Polska 2050 i Lewica chce zachowania dotychczasowych przepisów, ale to akurat można tłumaczyć tym, że niewielu jest w Polsce włodarzy, którzy reprezentują te partie. W tym sensie, Szymon Hołownia i Włodzimierz Czarzasty nie mają wiele do stracenia, ale wiele do ugrania podczas wyborów za trzy lata.
Dwie kadencje i ani trochę dłużej
Przypomnijmy, limit kadencji dla prezydentów burmistrzów i wójtów wprowadził rząd PiS-u w 2018 roku. Wtedy też zdecydowano się na wydłużenie kadencji samorządów z czterech do pięciu lat. Ustalono wówczas, że reguła dwukadencyjności będzie liczona wprzód i swoje zastosowanie znajdzie w 2029 roku. Wielu włodarze już wtedy podnosiło argument, że to rozwiązanie niekonstytucyjne i antyobywatelskie, ponieważ to mieszkańcy powinni decydować, kto i jak długo, powinien być szefem miasta lub gminy.
Zwolennicy nowych rozwiązań podnosili argument, że po dwóch kadencjach lokalne układy i powiązania są już tak silne, że trudno o jakąkolwiek zmianę. I nie byli w tym bez racji. Przez 20 lat, czyli od czasu wprowadzenia bezpośrednich wyborów w 2002 roku, w wielu polskich samorządach panował niepodważalny monopol: wójtowie, burmistrzowie i prezydenci przyspawali się do foteli i nie zamierzali ich opuszczać. Ich rządy trwały, szczególnie w mniejszych ośrodkach, od kadencji do kadencji, a znużona lokalna społeczność nie kwapiła się, by to zmienić.
Obecna koalicja nie mówiła tego głośno, szczególnie przed wyborami prezydenckimi, ale ciśnienie ze strony samorządowców było tak duże, że nie dało się już tego przemilczeć. Zwłaszcza, że na horyzoncie zaczęła majaczyć samorządowa partia, która mogłaby poważnie zaszkodzić PO i PSL-owi. Nie bez znaczenia jest też przegrana Rafała Trzaskowskiego w wyborach i fakt, że byłby naturalnym liderem takiego tworu. Z PO łączy go już tylko mniej.
PSL chce zmian
To ciśnienie było szczególnie odczuwalne w gminach miejsko-wiejskich oraz wiejskich, a tych jest w Polsce najwięcej. Nie powinno więc nikogo dziwić, że ludowcy kują żelazo, póki jest gorące, a korzystając z dobrych relacji z prezydentem elektem Karolem Nawrockim, liczą na jego przychylność w tej sprawie. W piątek PSL złożyło w Sejmie projekt ustawy, który ma znieść zasadę, że wójtem, burmistrzem czy prezydentem miasta można być tylko przez dwie kadencje.
Nie byli pierwsi, którzy powiedzieli o tym głośno. Swój projekt ustawy złożyła również grupa senatorów, którym przewodzi były prezydent Nowej Soli, senator Wadim Tyszkiewicz z koła Niezależni i Samorządni. Pod projektem podpisali się przedstawiciele różnych opcji politycznych, nawet z PiS.
Rozumiem dobre chęci ludowców, ale po co składać drugi wniosek, skoro jeden jest już gotowy, złożony i tylko czeka na decyzje marszałek Kidawy-Błońskiej na jego procedowanie
– powiedział Wadim Tyszkiewicz, który wcześniej – chyba jako rodzaj szantażu – zapowiedział powołanie partii składającej się z samorządowców.
Nie jest znane oficjalne stanowisko Koalicji Obywatelskiej. Ta najpewniej obawia się zarzutu opozycji, że boi się odejść znanych samorządowców, bo idą dla niej chude lata. W formacji Donalda Tuska jest dużo samorządowców, którzy nie mają ochoty zamieniania wpływowego fotela włodarza miasta – z limuzyną, asystentami i realną władzą – na mandat w Sejmie lub Senacie. Do takich polityków należą min. Rafał Trzaskowski w Warszawie, Hanna Zdanowska w Łodzi, Tadeusz Truskolaski w Białymstoku, Aleksandra Dulkiewicz w Gdańsku, czy Jacek Jaśkowiak w Poznaniu.
Oni wszyscy, ale też dziesiątki innych prezydentów i burmistrzów, którzy zdobyli stanowiska z poparciem KO, na koncepcję zniesienia dwukadencyjności będą patrzyli przychylnie.
Uważam, że dwukadencyjność powinna być zniesiona. To obywatele powinni decydować, kto i jak długo ma dla nich pracować
– mówił niedawno Rafał Trzaskowski.
To będzie ważny temat w najbliższych tygodniach i miesiącach, bo do wyborów „tylko” dwa lata, ale jeśli samorządowcy nie dostaną jasnego sygnału, to zaczną prowadzić kampanie parlamentarne, marginalizując na miejskich imprezach parlamentarzystów. Choć osłabiony, Donald Tusk musi podjąć decyzję szybko, zanim miną wakacje, a samorządowcy zaczną się organizować w partię polityczną. Tym razem, nie na niby – jak to najczęściej robią tzw. Bezpartyjni Samorządowcy, ale na serio i skutecznie.
Pojawiły się też głosy, że gdyby kadencyjność miała zostać jednak utrzymana, to w ślad za tym powinno pójść wzmocnienie władzy prezydentów, burmistrzów i wójtów, tak aby nie byli ograniczani decyzjami radnych. Jest też inny pogląd, żeby wzmocnić pozycję radnych w procesach decyzyjnych włodarzy.
Znów będzie o wyjątkowym doświadczeniu
Czeka nas dyskusja, a w niej znów pojawią się argumenty o wyjątkowym doświadczeniu samorządowców z długim stażem. To argument wytrych, który pojawia się od lat. Tymczasem, historia ostatnich dwudziestu lat pokazuje, że wieloletnie rządy prowadziły najczęściej do wypalenia i wzmacniania lokalnych układów, których nie da się wzruszyć, chyba że pewny siebie wójt lub prezydent potrąci kogoś po pijanemu, albo udowodni mu się korupcję. Przykład z Gorzowa Wlkp., gdzie prezydent Tadeusz Jędrzejczak (sprawował władzę cztery kadencje) rządził zza krat, pokazuje, że nawet takie wpadki mogą w niczym nie przeszkodzić, aby uzyskać reelekcję.
Robert Bagiński

