Ukraina chce kupić amerykańską broń za 100 miliardów dolarów, ale pieniędzmi pochodzącymi z Europy ujawnił „Financial Times”. Równocześnie wiceprezydent USA J.D. Vance stwierdził w Fox News wprost, że to Europa poniesie „lwią część” ciężarów związanych z bezpieczeństwem Ukrainy. Dla Polski, która od początku wojny wydaje rekordowe sumy na własną obronę i poniosła ogromne koszty wsparcia dla Kijowa, to gorzka wiadomość. Zwłaszcza, że decyzje zapadają głównie w Berlinie, Paryżu i Brukseli bez realnego udziału Warszawy.
Według ustaleń „Financial Times”, dokument przekazany przez Kijów prezydentowi USA Donaldowi Trumpowi, zawiera propozycję zakupu amerykańskiej broni za 100 miliardów dolarów ze środków pochodzących z Europy. Dodatkowo Ukraina chciałaby zawrzeć kontrakt wart 50 miliardów dolarów z własnymi firmami produkującymi drony. Rzecz w tym, że możliwości Ukrainy polegają dzisiaj głównie na donacjach darczyńców i nie jest to „Unia Europejska”, ponieważ ona nie ma własnych pieniędzy. Środki pochodzą ze składek krajów członkowskich.
100 miliardów na broń i kontrakty za 50 miliardów
Co dokładnie miałoby się znaleźć w pakiecie? „FT” zwraca uwagę, że Kijów od dawna zabiega o zakup systemów obrony powietrznej Patriot oraz nowoczesnych pocisków. Kluczowe jest jednak to, że propozycja ma nie tylko charakter militarny, ale i polityczny. Chodzi o to, by zagwarantować Ukrainie ochronę ze strony USA w przyszłej architekturze bezpieczeństwa.
Nieprzypadkowo oferta została sformułowana w sposób atrakcyjny dla Donalda Trumpa. Jak przypomina „FT”, prezydent jasno mówił: „My nic nie dajemy. My sprzedajemy broń”. Tym samym Ukraina chce wpisać swoje potrzeby w amerykański interes gospodarczy. Zresztą, cała rozmowa przywódców Ukrainy oraz państw UE wyglądała jak dobrze wyreżyserowane spotkanie handlowe, gdzie uczestnicy odpowiadają w swoich wypowiedziach na wszystkie potrzeby potencjalnego „kupca narracji”.
Vance: Europa zapłaci „lwią część”
O ile jednak Kijów liczy na amerykańskie gwarancje, o tyle rachunek – jak podkreślają sami Amerykanie – zostanie wystawiony Europie. Tyle tylko, że Europa, to = na szczęście i oby nigdy – nie jest jedno państwo. Zobowiązania trzech lub czterech przywódców nie mogą i nie powinny obciążać wszystkich.
Tymczasem, wiceprezydent USA J.D. Vance w wywiadzie udzielonym w Fox News, zaprezentował stanowisko wolne od „handlowych presji” polityków z UE. Nie pozostawił wątpliwości, że ich oczekiwania i efekty rozmów w Białym Domu, będą miały swoją cenę.
Europa będzie musiała ponieść lwią część obciążeń związanych z gwarancjami bezpieczeństwa Ukrainy. My możemy pomóc, jeśli to będzie konieczne, ale nie będziemy głównym gwarantem
– powiedział Vance.
Wiceprezydent dodatkowo zaznaczył, że amerykańscy żołnierze nie będą stacjonować na Ukrainie, a pomoc z USA ograniczy się do wsparcia koordynacyjnego i politycznego. To oznacza, że ciężar finansowy i militarny spocznie przede wszystkim na państwach Unii Europejskiej.
„NATO-light” zamiast realnych gwarancji
Na europejskich stołach leży też propozycja premier Włoch Giorgii Meloni, określana jako „NATO-light”. Zakłada ona stworzenie systemu bilateralnych umów z Ukrainą, które zobowiązywałyby sygnatariuszy do szybkiej reakcji w razie ponownego rosyjskiego ataku. Miałoby się to odbywać poprzez dostawy broni, pomoc finansową oraz sankcje wobec Moskwy.
Brzmi to jak alternatywa wobec pełnego członkostwa w NATO, ale w praktyce oznacza kolejne zobowiązania finansowe. Co istotne, inicjatywa jest forsowana głównie w Berlinie, Paryżu i Brukseli, a więc tam, gdzie decyduje się o kierunku unijnej polityki. Polska, choć od początku wojny najbardziej zaangażowana w pomoc dla Kijowa, pozostaje raczej biernym wykonawcą cudzych decyzji.
Polska już zapłaciła wysoką cenę
Trzeba przypomnieć: to Polska od pierwszych dni wojny przyjęła miliony uchodźców, przekazała znaczną część swojego uzbrojenia, zbudowała systemy logistyczne i humanitarne. Jednocześnie Warszawa wydaje rekordowe środki na modernizację własnej armii tj. blisko 4% PKB, czyli najwięcej w NATO.
Tymczasem dziś, gdy Bruksela i największe stolice Europy forsują kolejne miliardowe pakiety dla Ukrainy, Polacy coraz wyraźniej wyrażają sprzeciw. Duże emocje wzbudziła już informacja, że Polska spłaca odsetki od kredytu zaciągniętego przez Unię Europejską właśnie na rzecz Kijowa. Każde kolejne zobowiązanie budzi wątpliwości, zwłaszcza w kontekście trudnych spraw z zakresu rolnictwa, konfliktu interesów gospodarczych oraz pamięci historycznej Ukraińców, która wciąż pozostawia wiele do życzenia.
Z ukraińskich propozycji wyłania się obraz gry, w której najwięcej może zyskać… amerykański przemysł zbrojeniowy. Ukraina deklaruje gotowość zakupów na ogromną skalę, ale pieniądze miałyby pochodzić z europejskich funduszy. Stany Zjednoczone zyskają więc kontrakty, Europa poniesie koszty, a Polska – już dziś będąca jednym z największych darczyńców Kijowa – znajdzie się pod presją, by znów dokładać się do wspólnego rachunku.
Dla wielu Polaków to pytanie nie jest już abstrakcyjne, lecz bardzo konkretne: czy Bruksela i europejskie stolice mają prawo podejmować decyzje za nas, a następnie wystawiać nam rachunek za cudze pomysły na bezpieczeństwo Ukrainy? Owszem, pojawi się narracja o „europejskiej solidarności”, ale jej efekty nad Wisłą już znamy. Ot, choćby w tak „prozaicznej” sprawie, jak blokowanie KPO w kluczowym dla Polski momencie – tuż po pandemii oraz wybuchu wojny na Ukrainie.
Robert Bagiński

