Był wieczór. 2 kwietnia 2005 roku, godzina 21:37 – wiadomość, której nikt nie chciał usłyszeć, a wszyscy się jej spodziewali, obiegła świat i dotarła do Polski. Jan Paweł II nie żyje. W kraju zapanowała cisza, która wcale nie była pustką. Wręcz przeciwnie – wypełniała ją obecność papieża bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. W telewizji nie przerwano transmisji – nie było co przerywać, bo cała Polska już od godzin trwała przed ekranami, wsłuchana w informacje płynące z Watykanu. W polityce też nastała chwila, która rzadko się zdarza – moment, w którym wszyscy mówili jednym głosem.
Głos ponad podziałami
Reakcja klasy politycznej była natychmiastowa. Politycy różnych partii, z różnych stron sceny ideowej, niemal jednocześnie wystąpili z oświadczeniami. Wspólny mianownik był wyraźny: żałoba, wzruszenie, podziw, wdzięczność. Ówczesny prezydent Aleksander Kwaśniewski mówił o papieżu jako „największym z Polaków” i człowieku, który „zmienił oblicze świata”. Dla polityka wywodzącego się z postkomunistycznej lewicy był to moment osobisty – do Jana Pawła II odnosił się z szacunkiem przez cały czas swojej prezydentury, a Watykan odwiedzał więcej niż którykolwiek z jego poprzedników.
Premier Marek Belka ogłosił żałobę narodową. Sejm przerwał obrady. Wszystkie partie – od SLD, przez PO i PiS, aż po PSL – wydały niemal identyczne w tonie oświadczenia. Na moment zniknęły różnice, które dotąd wydawały się nieprzekraczalne. W tej wspólnocie emocji, papież stawał się punktem odniesienia nie politycznym, lecz narodowym, niemal mitologicznym.
Między państwem a sacrum
Nie brakowało symbolicznych gestów. Zgasły światła w wielu instytucjach publicznych, opuszczono flagi, rozpoczęto przygotowania do delegacji państwowej na uroczystości pogrzebowe. W Sejmie posłowie modlili się wspólnie – co samo w sobie było wydarzeniem rzadkim, jeśli nie bezprecedensowym. Niektórzy politycy – jak Lech Kaczyński, wówczas prezydent Warszawy – zaproponowali nazwanie ulic i placów imieniem papieża jeszcze tego samego dnia. W błyskawicznym tempie podjęto decyzje o budowie pomników, nadawaniu patronatów, organizowaniu mszy, marszów, czuwania.
Polityka, która zazwyczaj operuje językiem interesu i kompromisu, zaczęła mówić językiem hołdu. Papież był jednocześnie świętym, bohaterem narodowym i figurą, której nie sposób było w żaden sposób zakwestionować. To rzadki moment, w którym państwo demokratyczne mówiło głosem niemal sakralnym – i było to szeroko akceptowane.
Prywatne wspomnienia, publiczne gesty
Dla wielu polityków śmierć Jana Pawła II miała też wymiar osobisty. Donald Tusk wspominał, że od dziecka obserwował papieża jako autorytet moralny. Jarosław Kaczyński mówił o nim jako „fundamencie wolnej Polski”. Nawet ci, którzy wcześniej z Kościołem byli na dystans, nie ukrywali poruszenia. Można było odnieść wrażenie, że politycy stają się znów obywatelami – w tłumie, przed ekranem, pod pomnikiem, na mszy.
Kiedy polityka przestaje być polityką
To był krótki moment – kilka dni, może tydzień – kiedy polska polityka, zazwyczaj rozedrgana, głośna i antagonizująca, wyciszyła się. Nie dlatego, że wszyscy byli zgodni, ale dlatego, że nikt nie śmiał w tym czasie być przeciw. Śmierć Jana Pawła II uruchomiła coś głębszego – nie tyle refleksję nad papieżem, ile nad sobą. Politycy, nawet jeśli używali wzniosłych słów, mówili też o własnej kruchości.
Z perspektywy czasu widać, że był to moment graniczny – nie tylko dla Kościoła, ale i dla polskiej polityki. Po śmierci papieża powoli zaczęło się coś zmieniać – jego figura, zjednoczona w żałobie, z czasem stała się także przestrzenią sporów, rozliczeń i reinterpretacji. Ale tamtej nocy, 2 kwietnia 2005 roku, było jeszcze inaczej. Był jeden głos. Jedna cisza. I jedno wspomnienie, które na chwilę połączyło wszystkich.
źródło zdjęcia: https://x.com/artur_kosicki/status/1907310601631641902/photo/1
Magdalena Kwiatkowska